John Wick (Keanu Reeves) dochodzi do siebie pod opieką Króla Żebraków (Laurence Fishburne), lecz jego myśli zajmuje tylko jedno – zemsta na Radzie Najwyższej. Nie wie jednak, że jego nieustępliwa walka o przetrwanie ściąga na Winstona (Ian McShane) i Charona (Lance Reddick) z hotelu Continental brutalne reperkusje. Tymczasem do gry wkracza Markiz de Gramont (Bill Skarsgård) – bezwzględny arystokrata wyznaczony przez Radę, by nie tylko zgładzić Wicka, ale też zniszczyć legendę, którą ten stał się dla całego podziemia. Jego plan jest prosty i okrutny: ukarać każdego, kto kiedykolwiek podał Johnowi rękę.
Ścigany przez świat, Wick udaje się do Japonii, szukając wsparcia u dawnego przyjaciela, Shimazu (Hiroyuki Sanada). Jednak w jego cieniu porusza się Caine (Donnie Yen) – niewidomy zabójca i stary druh, który tym razem działa po przeciwnej stronie – oraz tajemniczy tropiciel znany jako Nikt (Shamier Anderson), cierpliwie czekający, aż nagroda za głowę Wicka osiągnie sumę wartą jego ryzyka. Rozpoczyna się śmiertelna rozgrywka, w której stawką jest nie tylko życie Johna i jego sojuszników, ale i przyszłość całego przestępczego porządku.
Seria nigdy nie słynęła z wielowątkowej, dopracowanej fabuły i w czwartej – najdłuższej – odsłonie nic się w tej kwestii nie zmienia. Ba, można wręcz mówić o lekkim regresie w budowaniu świata, który tym razem opiera się na zaledwie kilku świeżych pomysłach. Niestety, nie są one w stanie nadać opowieści głębi – pozostaje ona głównie pretekstem do kolejnych rekordów w liczbie efektownych eliminacji przeciwników przez Wicka i spółkę.
Czuć, że równoległe przygotowania do czwartej i piątej części, a także decyzja Stahelskiego i Reevesa o dłuższej przerwie, sprawiły, że część pomysłów planowanych pierwotnie na piątkę wylądowała tu – czasem kosztem spójności. „John Wick 4” jest napakowany akcją po brzegi, ale sklejony z fragmentów, które momentami wyglądają jak puzzle z różnych zestawów. Twórcy starają się jak mogą, by ukryć te szwy, ale wprawne oko widza i tak je zauważy.
Umówmy się – większość widzów przyszła tu po jedno: zobaczyć Keanu, który z chirurgiczną precyzją i filmową gracją posyła kolejne zastępy wrogów w zaświaty. I w tej kategorii „John Wick” nie zawodzi nawet na ułamek sekundy. Akcja jest podana w iście mistrzowskim stylu – intensywna, przemyślana i zaplanowana w każdym detalu. Owszem, niektóre motywy – jak starcia z pancernymi od stóp do głów przeciwnikami, których kule omijają z dziwną uprzejmością – zaczynają pachnieć powtórką z rozrywki. Ale twórcy dorzucają też świeże perełki: choćby absurdalnie widowiskową walkę na ruchliwym rondzie między pędzącymi samochodami czy spektakularną sekwencję rodem z gier komputerowych – nakręconą w jednym ujęciu, z perspektywy lotu ptaka, która wygląda jak ożywiony poziom z „Hotline Miami”.
Każdy element – choreografia, praca kamery, światło, montaż dźwięku, scenografia – działa tu jak perfekcyjnie naoliwiona maszyna, serwując widzowi akcję, od której trudno oderwać wzrok. Mimo fabularnych potknięć i momentów, które mogłyby wypaść lepiej, recenzja John Wick 4 ma nieść przesłanie, że film pozostaje wzorcowym przykładem kina akcji, które wciąż wyznacza globalne standardy. To jednocześnie stylowe i emocjonalne pożegnanie z bohaterem, którego widzowie pokochali bez reszty. Dzięki połączeniu mistrzowskiego warsztatu filmowego, perfekcyjnej realizacji technicznej i obsady tryskającej charyzmą powstało widowisko, które jest niczym poetyckie, choć skąpane w krwi, epitafium dla protagonisty ustępującego miejsca w historii – ale robiącego to z hukiem, który długo będzie dudnił w kinowych salach.
Tym razem John nie zalicza szalonej liczby przystanków na mapie świata – twórcy skupiają się na trzech starannie dobranych lokacjach, które eksplodują akcją i kipią od widowiskowych starć. I właśnie w tym tkwi sedno. To ta różnica, która sprawia, że większość współczesnych akcyjniaków kurzy się na dolnych półkach, a John Wick stoi kilka pięter wyżej – w oszklonej, efektownie podświetlonej gablocie. W „czwórce” dostajemy trzy monumentalne sekwencje akcji, z których każda trwa kilkadziesiąt minut i jest zupełnie inną, dopracowaną do detalu perełką realizacyjną. Mamy więc samurajskie starcia w neonowej scenerii Osaki, brutalny spektakl w rytmie basów berlińskiego klubu, a na finał – anarchistyczną rozwałkę pod Łukiem Triumfalnym, gdzie francuskojęzyczna wersja „Paint It Black” staje się muzycznym manifestem chaosu.
Paradoksem w przypadku tej serii jest sposób, w jaki twórcy podchodzą do wykreowanego świata. To kino, które można by wpisać w nurt „nowej szczerości” – dalekie od ironii, cynizmu i postmodernistycznych mrugnięć okiem. Każda odsłona jest jak perfekcyjnie skrojony garnitur – może od Toma Forda, a może od ekscentrycznego, lecz wciąż wyrafinowanego Alexandra McQueena. Styl i dobry smak są tu równie istotne jak kule świszczące w powietrzu.
Co więcej, filmy te można czytać jako podręcznik nowej męskości – opartej na empatii, wrażliwości i zdolności do okazywania uczuć. Bohater Reevesa, podobnie jak inni mężczyźni w tej historii, to delikatni wrażliwcy, zmuszeni stawiać czoła światu ociekającemu brutalnością. A jednak, w tym szykownym portrecie, pojawiają się figury jak z innej bajki – chociażby przerysowany czarny charakter z uśmiechem wysadzanym złotem. Nic tu nie jest w pełni na serio, choć nie ma też miejsca na pustą ironię.
Miłośnik kina i założyciel serwisu, który swoją pasję do filmów rozwija od najmłodszych lat. Zaczynał od fascynacji filmami akcji, a dziś z równym entuzjazmem śledzi premiery kinowe i przeszukuje katalogi platform VOD. Regularnie publikuje recenzje, aktywnie udziela się na forach i nie omija żadnej ważnej premiery. Największą sympatią darzy dynamiczne thrillery, inteligentne komedie oraz produkcje, które wciągają widza od pierwszych minut. Szczególnie ceni dobre scenariusze, budowanie atmosfery i silne emocje – od napięcia po wzruszenie.