Pięćdziesiąt twarzy Greya lepsze niż hit Blanki Lipińskiej?

Bogdan Maliszewski20 sierpnia, 2025

Opowieści o wielkich uczuciach rządzą się swoimi prawami. Najbardziej elektryzują, gdy bohaterowie pochodzą z całkiem odmiennych światów – bo choć czasy się zmieniają, mezalians wciąż potrafi przyciągnąć uwagę widzów. W tej historii rolę „szarej myszki” otrzymała Anastasia Steele. Skromna studentka w zastępstwie za przyjaciółkę wybiera się na wywiad z Christianem Greyem, młodym multimilionerem o nienagannej powierzchowności i aurze tajemniczości.

Pięćdziesiąt twarzy Greya cały film to dopiero początek…

To spotkanie, choć przypadkowe, szybko okazuje się punktem zwrotnym w życiu obojga. Ana zakochuje się niemal od pierwszego wejrzenia, a Christian – mimo chłodnego wizerunku – również nie pozostaje obojętny na jej urok. Jednak za fasadą sukcesu i elegancji Grey skrywa mroczniejszą stronę… a miłość, która się rodzi, nie będzie ani łatwa, ani oczywista. Nawet jeśli odłożymy na bok kwestie fabularne, warsztat aktorski głównej pary wciąż pozostaje piętą achillesową filmu. Dakota Johnson może i wizualnie pasuje do Anastazji, ale nie potrafi uchwycić jej charakteru. Choć stara się, by każda kwestia brzmiała uwodzicielsko i zmysłowo, efekt jest odwrotny – wypada sztucznie i nieprzekonująco. Na dodatek filmowa Ana została mocno „przerobiona” względem literackiego pierwowzoru, co tylko pogłębia wrażenie fałszu. Mimo wszystko Dakota i tak radzi sobie lepiej niż jej partner.

Jamie Dornan ani wyglądem, ani zachowaniem nie przypomina charyzmatycznego magnata. Bardziej sprawia wrażenie chłopaka z licealnego korytarza niż mężczyzny o potężnej pozycji i mrocznej aurze. Im dalej w film, tym mocniej ma się poczucie, że oglądamy przeciętny szkolny teatrzyk, a nie wysokobudżetową produkcję.

Nie znaczy to jednak, że powstanie 50 twarzy Greya było całkowicie pozbawione sensu. Sam fakt przeniesienia historii na ekran miał dla wielu widzów wartość – ciekawość, jak literacki fenomen wypadnie w filmowej odsłonie, była zbyt duża, by przejść obok niej obojętnie. Ostatecznie jednak to tylko kolejna bajka dla dorosłych, miała być pikantna i prowokacyjna, a wyszła… letnia. Pan Grey zamiast szokować, ugrzązł w przeciętności. Pozostała jedynie banalna puenta: że prawdziwa, szczera miłość jest możliwa do znalezienia.

Każdy gest i każde słowo wyglądają jak obowiązek

I trudno się temu dziwić – bo filmowy Christian Grey nie ma absolutnie nic do zaoferowania. Jamie Dornan w tej roli to aktorska katastrofa. Dawno nie widziałam tak wymuszonej, niezgrabnej gry; sprawia wrażenie, jakby wcielanie się w Greya było dla niego nie tyle wyzwaniem, co wręcz fizyczną torturą. Każdy jego gest i każde słowo wyglądają jak wypracowany obowiązek, a nie jak żywa kreacja bohatera.

  1. Tym większym zaskoczeniem jest Dakota Johnson w roli Anastasii Steele. Nie stworzyła co prawda roli wybitnej, ale oglądanie jej nie boli – a w kontekście tego filmu to już spory plus.
  2. Wbrew medialnym doniesieniom o jej trudnościach w scenach erotycznych, na ekranie tego nie widać.
  3. Co więcej, filmowa Ana wypada znacznie lepiej niż jej literacki pierwowzór – nie jest już naiwną, irytującą postacią, a bardziej samodzielną i wiarygodną kobietą.

Niestety, cały efekt psuje kompletny brak chemii pomiędzy Dakotą a Jamiem. Zero napięcia, żadnego przyciągania, żadnej iskry – a w filmie, którego trzonem miała być erotyczna fascynacja, to grzech śmiertelny. To właśnie ta pustka między bohaterami ostatecznie pogrzebała cały obraz. Kolejnym grzechem Pięćdziesięciu twarzy Greya jest to, że film jest po prostu potwornie nudny. Przez dwie godziny niemal nic się nie dzieje – fabuła odhacza kolejne punkty typowego romansu jak z checklisty, a jedynym „powiewem świeżości” mają być upodobania Christiana. Niestety, przedstawiono je tak nieporadnie, że zamiast dodać historii pikanterii, odbierają jej resztki wiarygodności.

Scenarzystka filmu wiernie powieliła błędy E.L. James

W efekcie seans zamienia się w nużący spektakl, w którym pustkę scen przykrywa się kolejnymi piosenkami. Trzeba przyznać, że soundtrack jest znakomity – ale słucha się go raczej jako chwili wytchnienia od fatalnych, źle napisanych i kompletnie bezsensownych dialogów. Tak jak E.L. James w książce popadła w grafomaństwo, tak scenarzystka filmu wiernie powieliła jej błędy. Rezultat? Bohaterowie, których nie da się słuchać bez bólu.

  • Można oczywiście próbować bronić i filmu, i książki, twierdząc, że to współczesna wersja „Dumy i uprzedzenia”.
  • W końcu nie bez powodu Anastazja studiuje literaturę angielską, a Christian Grey kreowany jest na enigmatycznego, współczesnego pana Darcy’ego.
  • Problem w tym, że żeby ta paralela miała sens, bohaterowie musieliby mieć choćby szczątkowo spójną psychologię. A tak?
  • Trudno w to uwierzyć. Zresztą – czy w fantazji erotycznej skrojonej jak jednorazowy produkt naprawdę ktokolwiek szuka prawdopodobieństwa?

Nie rozumiem, co miliony kobiet dostrzegają w tej osobliwej parze. Grey jawi się jako karykatura dawnego arystokraty, który z nudów, gdzieś między polowaniem a popołudniową herbatką, oddaje się dekadenckim fanaberiom. Anastazja z kolei przypomina roztrzepaną dziewoję, której mózg zawiesza się przy każdym spojrzeniu na „Adonisa” (tak, naprawdę tak go nazywa w książce). Jest przy tym irytująco naiwna, a jak na studentkę literatury – dysponuje zaskakująco ubogim słownictwem. Efekt? Para, która zamiast porywać, bardziej śmieszy i żenuje.

Bogdan Maliszewski

Miłośnik kina i założyciel serwisu, który swoją pasję do filmów rozwija od najmłodszych lat. Zaczynał od fascynacji filmami akcji, a dziś z równym entuzjazmem śledzi premiery kinowe i przeszukuje katalogi platform VOD. Regularnie publikuje recenzje, aktywnie udziela się na forach i nie omija żadnej ważnej premiery. Największą sympatią darzy dynamiczne thrillery, inteligentne komedie oraz produkcje, które wciągają widza od pierwszych minut. Szczególnie ceni dobre scenariusze, budowanie atmosfery i silne emocje – od napięcia po wzruszenie.

Udostępnij: