Barbie serwuje teorię feministyczną w lekkostrawnej pigułce. To próba opowiedzenia na nowo historii kultowej lalki, która przez dekady była elementem dzieciństwa co najmniej dwóch pokoleń kobiet. Nie ma jednak co się łudzić – ten film nie przewróci do góry nogami naszego postrzegania ról płciowych ani nie stanie się mocnym głosem w debacie o nierównościach społecznych. Jako lekcja dla młodszych odbiorców sprawdza się znakomicie, ale jako „bajka dla dorosłych” – wypada co najwyżej jak sympatyczna komedia o mansplainingu i kryzysie męskości.
Dlatego trudno nie dziwić się licznym opiniom, które obwołały Barbie dziełem subwersywnym. Przekaz filmu jest raczej grzeczny, poprawny i daleki od buntu, na jaki wielu liczyło. Można to tłumaczyć logiką kapitalistycznego rynku: aby produkcja miała szansę zarobić setki milionów i otrzymać potężne wsparcie marketingowe od globalnych marek, musiała ograniczyć się do bezpiecznej, uproszczonej krytyki patriarchatu i wielkich korporacji.
Finalnie także wizerunek samego Mattela został mocno „ufajnowiony”. Will Ferrell, wcielający się w prezesa firmy, w końcówce okazuje się wręcz sympatycznym facetem. Równie niespodziewana jest metamorfoza, jaką przechodzą pracownicy koncernu – początkowo pokazani jako bezwzględni gracze rynkowi, nagle stają się niezdarną bandą panów w garniturach, którzy do tego poruszają się na rolkach. W finałowych scenach bliżej im do elfów z rodzinnego filmu Jona Favreau niż do pracowników największego producenta zabawek na świecie.
Mattel co prawda zgodził się na krytykę patriarchalnej struktury zarządzania, ale „demaskacja” została przeprowadzona w granicach, które sam wyznaczył. Firma jednocześnie inkasowała gigantyczne zyski ze sprzedaży lalek, podsycane popularnością filmu. Efekt? Samokrytyka w duchu tego, co Mark Fisher nazwał „antykapitalistycznym kapitalizmem” – system udaje, że bije się w pierś, a tak naprawdę świetnie się na tym wzbogaca. I choć nie oczekiwałam od Barbie głębokiej analizy społeczno-kulturowej, to jej przekaz okazał się ostatecznie mocno konformistyczny – bardziej różową dekoracją niż realnym komentarzem.
Film miałby zdecydowanie więcej uroku, gdyby postawił na inkluzywność zamiast na antagonizowanie. Tymczasem jego ideowy podtekst podany jest tak wyraziście, że momentami brzmi wręcz topornie. Oś fabuły opiera się na kryzysie egzystencjalnym Barbie, która nagle zyskuje samoświadomość. To punkt wyjścia z dużym potencjałem – w końcu każdy z nas buduje wokół siebie własną strefę komfortu, ale bez regularnej rewizji wartości i celów życiowych, oaza bezpieczeństwa łatwo może zamienić się w złotą klatkę. Nie chodzi więc tylko o pytanie, czy ktoś traktuje nas przedmiotowo poprzez tworzenie iluzji, ale raczej o platońską jaskinię, w której łatwo zagubić odpowiedź na fundamentalne: „Kim jestem?”.
Barbie działa najlepiej, gdy Greta Gerwig i Noah Baumbach pozwalają sobie na lekkość i zabawę, parodiując klasykę kina – od Matrixa po 2001: Odyseję kosmiczną. Gorzej jest, gdy na archetypy związane z lalką i przemysłem zabawkarskim nakładane są prywatne fantazje twórców, które zamieniają opowieść w jednostronny dyskurs. W tej formie film mocno antagonizuje płciowo i spłyca konflikt między kobietami a mężczyznami, sprowadzając go do uproszczonego starcia w duchu feministycznej satyry. W drugiej połowie produkcji nabiera to wręcz charakteru groteskowej fantazji, w której emancypacja kobiet polega na zadeptaniu mężczyzn obcasami. Można to oczywiście odczytywać jako znak czasu, ale też dowód, że filmowi zabrakło odrobiny subtelności.
Film próbuje przypodobać się wszystkim i każdemu – przez co staje się potworkiem pełnym sprzeczności. Tyle że ta niekonsekwencja jest wpisana w jego humorystyczną strukturę, więc trudno mu to wprost zarzucić. Tutaj wszystko może być jednocześnie serio i żartem – a najlepiej, gdy najpierw jest patos, a potem ironiczny komentarz, który go rozbraja.
Najpierw więc słyszymy pełną powagi przemowę o tym, jak trudno być kobietą, a zaraz potem pada dowcip: „O nie, ta lalka w ciąży wciąż tu stoi!”. Na początku dostajemy pokaz inkluzywności – kolorowe i plus size Barbie, które pięknie wyglądają w zwiastunach marketingowych – ale chwilę później morał o tym, że lalka od zawsze kreowała nierealne standardy piękna. Najpierw mocna satyra na zarząd Mattela, potem rozczulająca scena ze staruszką–założycielką i subtelne mrugnięcie, że i ona wcale nie była taka święta.
To mechanizm perfekcyjnej obrony – jak formacja żółwia. Barbie chowa się za tarczą „głupkowatej komedii”, gdy ktoś spróbuje brać ją na serio, a gdy padnie zarzut o powierzchowność – natychmiast przybiera pozę „ważnego głosu pokolenia”. Efekt? Skrytykować ten film to ryzykować, że wypadnie się na nudnego tetryka, który „nie zrozumiał żartu”.
Mariusz to prawdziwy pasjonat kina – bez względu na gatunek liczy się dla niego przede wszystkim dobra historia, silne emocje i wyraziste postacie, które zostają w pamięci. Choć ceni filmową różnorodność, szczególne miejsce w jego sercu zajmują komedie romantyczne. Bliski jest mu również świat komiksów i anime. Kulturę chłonie w każdej postaci – regularnie odwiedza kino, teatr, koncerty, a od czasu do czasu także muzeum. Najczęściej można go spotkać na ulicach Wrocławia, gdzie spacerując, czerpie inspirację z miejskiego klimatu.