Najbardziej wyraźną innowacją – zarówno wobec pierwowzoru literackiego, jak i wcześniejszych adaptacji filmowych – jest silne podkreślenie niewinności Istoty. Tym razem „potwór” nie jest bezmyślną maszyną zbrodni; zabija dopiero wtedy, gdy zostaje zaatakowany przez marynarzy wprowadzonych w fabularną ramę opowieści o wyprawie na biegun północny. Na tym tle ciekawie wypada zabieg, w którym Frankenstein przypisuje swojemu stworzeniu odpowiedzialność za inne zgony – w rzeczywistości przypadkowe i sprowokowane właśnie przez samego doktora.
W interpretacji del Toro Istota – której określenia „monstrum” czy „potwór” wydają się wręcz nie na miejscu – staje się najbardziej humanistyczną wersją tej postaci, jaką widzieliśmy dotąd na ekranie. Jednocześnie jednak to wizja idealistyczna, niemal utopijna: Istota jawi się jako „człowiek naturalny”, rodem z marzeń filozofów Oświecenia.
W tym momencie narracji pojawia się pewien dysonans. Reżyser zdecydował się bowiem przesunąć akcję z końca XVIII wieku w połowę wieku XIX – i choć ta zmiana pozwala na atrakcyjniejszą wizualnie scenografię, nie współgra już tak dobrze z filozoficznym wydźwiękiem postaci. Koncepcja Istoty, zakorzeniona w myśli Rousseau i przeświadczeniu o „człowieku naturalnym”, dużo lepiej rezonowałaby z realiami epoki, w której te idee naprawdę rozkwitały.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że wybór XIX stulecia wynikał głównie z pobudek estetycznych. To właśnie sylwetki w krynolinach i panowie w cylindrach silniej kojarzą się z klimatem steampunku, który widocznie zainspirował scenografów. Problem w tym, że efekt pozostaje powierzchowny – stylowa fasada nie niesie za sobą głębszego znaczenia, pełniąc jedynie funkcję dekoracji.
Oczywiście nie jest to pierwsza adaptacja, która przestawia realia czasowe: już film z 1931 roku przenosił akcję we współczesność. Tym bardziej jednak można oczekiwać, że twórca XXI wieku dostrzeże pewną logiczną konsekwencję takiej decyzji – że jeśli przesuwamy historię o kilkadziesiąt lat, powinniśmy też uwzględnić rozwój nauki i technologii. Tymczasem tutaj autor zmienia jedynie kostium, pozostawiając widza w świecie, w którym nadal króluje galwanizm Shelley czy ogniwa Volty, jakby historia zatrzymała się w miejscu mimo zmienionych dekoracji.
Wyświetl ten post na Instagramie
Tegoroczny „Frankenstein” odsłania się jako wielowarstwowa, epicka opowieść o lęku i okrucieństwie, jakie człowiek kieruje wobec tego, co odmienne. Prawdziwym centrum tej historii nie jest genialny naukowiec, lecz jego dzieło – Istota, poskładana z fragmentów innych ciał, która krok po kroku odkrywa wolę, świadomość i głód miłości.
Del Toro konsekwentnie podtrzymuje jej dwoistość. Z jednej strony emanuje ona grozą i nadludzką siłą, z drugiej zaś jawi się jako istota czująca, wrażliwa, pragnąca akceptacji. Jest równocześnie bezbronnym dzieckiem i niebezpiecznym żywiołem. Reżyser z dużą uważnością towarzyszy jej w procesie poznawania samej siebie i świata, który od pierwszych chwil okazuje się bezlitosny. Poza nielicznymi wyjątkami ludzie reagują na pojawienie się stworzenia pogardą, strachem i kulami wymierzonymi w jego ciało.
Ta opowieść nie wybrzmiałaby tak mocno, gdyby nie aktorzy, którzy tchnęli w swoje postaci życie, charakter i wewnętrzną logikę. Frankenstein cały film to jeden z tych filmów, w których obsada zasługuje na deszcz nominacji – i mówię to bez cienia przesady. Oscar Isaac od pierwszej sceny utrzymuje absolutną wiarygodność jako ogarnięty obsesją naukowiec. Jego charyzma pulsuje na ekranie, sprawiając, że widz wierzy w Victora niezależnie od tego, czy jawi się jako wizjoner odważnie broniący postępu, czy jako człowiek zdolny do bezlitosnego okrucieństwa.

Guillermo del Toro dokonał istotnych przesunięć w historii science fiction stworzonej przez Mary Shelley — choć warto przypomnieć, że sama autorka również „przepisała” własną opowieść, czego efektem są dwie wersje powieści: pierwotna z 1818 roku i znacząco przekształcona z 1831. Mimo ingerencji w materiał źródłowy, widać wyraźnie, że del Toro traktuje oryginał z szacunkiem. Koncentruje się na psychologii bohaterów, na ich motywacjach i traumach. W centrum stawia relację Victora i Stwora, która odbija trudny, wręcz toksyczny układ Frankensteina z ojcem. Szczególnie wymowna jest scena, w której Victor karze Istotę uderzeniem w dłonie — gest surowego rodzica, powtarzany wbrew moralności, którą Victor sam próbuje głosić.
Domyślam się jednak, że jeśli przeraża Was metraż, a po zwiastunach czujecie, że to nie Wasze klimaty, film może okazać się męczący. To kino gęste, barokowe, przesycone dekoracyjnością i teatralnym przepychem — zupełne przeciwieństwo naturalizmu, które niektórym wyda się sztuczne, wręcz sterylne.
Mariusz to prawdziwy pasjonat kina – bez względu na gatunek liczy się dla niego przede wszystkim dobra historia, silne emocje i wyraziste postacie, które zostają w pamięci. Choć ceni filmową różnorodność, szczególne miejsce w jego sercu zajmują komedie romantyczne. Bliski jest mu również świat komiksów i anime. Kulturę chłonie w każdej postaci – regularnie odwiedza kino, teatr, koncerty, a od czasu do czasu także muzeum. Najczęściej można go spotkać na ulicach Wrocławia, gdzie spacerując, czerpie inspirację z miejskiego klimatu.