Japonia leży w gruzach po II wojnie światowej – miasta obrócone w pył, rodziny porozdzielane, a marzenia o zwycięstwie przepadły bez śladu. Wśród ocalałych jest Shikishima Koichi (Kamiki Ryunosuke) – pilot kamikaze, który nie dość, że nie spełnił swojego obowiązku, to jeszcze nie odważył się pociągnąć za spust, gdy bestia z głębin siała spustoszenie wśród jego towarzyszy. W kraju ogarniętym cierpieniem ból jednostki wydaje się niczym, lecz dla Koichiego to rana, która nie chce się zabliźnić. Aby odzyskać resztki honoru, postanawia zaopiekować się kobietą i jej dzieckiem, znalezionymi wśród ruin. By utrzymać rodzinę, podejmuje się oczyszczania zatoki z porzuconych min… nie wiedząc, że pod wodą czai się coś znacznie groźniejszego.
I właśnie tutaj tkwi siła Godzilli Minus One. To film, który wcale nie kręci się wyłącznie wokół samego potwora. Owszem, monstrum prędzej czy później wynurzy się z głębin, ale fundamentem tej opowieści – tak jak w kultowym dziele Ishirō Hondy z 1954 roku – są ludzie. Ludzie z krwi i kości, którym można kibicować i współczuć, zamiast traktować ich wyłącznie jako tło dla widowiskowych starć.
Cały film Godzilla: Minus One online to nie tylko opowieść o gigantycznym potworze – to przede wszystkim historia o ludziach. Poranionych, wypalonych, ograbionych z marzeń i przyszłości. Bohaterowie stoją w obliczu zadania niemożliwego: podnieść się z gruzów, otrząsnąć z bólu i zacząć budować świat od nowa. Każdy krok naprzód wymaga od nich nadludzkiej siły i wiary, że warto żyć mimo wszystko. A gdy wydaje się, że gorzej już być nie może, na horyzoncie pojawia się on – cień potwora, który jednym ruchem może zetrzeć ich wysiłki w pył i zamienić odbudowaną nadzieję w kolejną ruinę.
Paradoks polega na tym, że dziś największym rywalem Godzilli na dużym ekranie… jest sama Godzilla. Rzadko zdarza się sytuacja, w której w tak krótkim czasie widzowie dostają dwie zupełnie różne interpretacje tej samej ikony popkultury. Przypomina to trochę spory między Disneyem a Sony o Spider-Mana – dwie wizje, dwóch odbiorców, a bohater ten sam. W przypadku króla potworów różnica jest jednak jeszcze wyraźniejsza. Japońska wersja to film poważny, miejscami wręcz kameralny, pozbawiony plejady innych monstrów, a mimo to potrafiący budować napięcie do granic możliwości. Z kolei Amerykanie postawili na widowisko – dynamiczne, pełne efektów specjalnych, przeskoków między wymiarami i całej menażerii potworów.
Formalnie trudno je porównywać, bo powstały w zupełnie innych realiach produkcyjnych, ale i tak wszyscy to robią, stawiając te dwie wizje w jednym ringu. Sekret sukcesu tkwi w różnorodności – każda ze współczesnych wersji Godzilli odwołuje się bowiem do innego fragmentu jej dziedzictwa. W Japonii, w duchu klasycznego oryginału, potwór nadal wzbudza grozę i pełni rolę metafory, komentując decyzje władz i społeczne lęki.
Godzilla Minus One zawstydza precyzją i wizualnym rozmachem większość hollywoodzkich superprodukcji science fiction ostatnich lat. Reżyser Takashi Yamazaki i operator Kôzô Shibasaki stworzyli obraz tak dopieszczony, że spokojnie mogliby dostać propozycję pracy przy największych amerykańskich markach – zresztą sam Yamazaki już przyznał, że chętnie sięgnąłby po „Gwiezdne wojny”. I choć Hollywood ma swoje grzechy, trzeba pamiętać, że japoński przemysł filmowy bywa jeszcze bardziej bezwzględny wobec ludzi pracujących za kulisami.
Budżet? Oficjalnie mówi się o 15 milionach dolarów, co brzmi jak żart, gdy patrzymy na efekt – produkcję wyglądającą jakby kosztowała dziesięć razy tyle. Realnie pewnie było bliżej 30 milionów. Nie chodzi tu jednak o magiczne zdolności Japończyków do oszczędzania, ale o brutalną ekonomię: niższe płace, szczególnie dla specjalistów od efektów wizualnych i osób pracujących na najniższych szczeblach. Dlatego, gdy zachwycamy się, że powstało coś tak imponującego za „tak niewielkie pieniądze”, warto pamiętać, że cenę zapłacili przede wszystkim ludzie stojący za kamerą.
Wracając jednak do samego efektu końcowego – twórcy mają pełne prawo do dumy. To widowisko robi ogromne wrażenie, choć w tej beczce miodu znalazła się i spora łyżka dziegciu. Finał rzeczywiście trzyma w napięciu, emocje sięgają zenitu, a bohaterowie – opuszczeni przez własny rząd – desperacko próbują ocalić swój dom przed niszczycielską furią Godzilli. Problem w tym, że nie wszystkie zabiegi narracyjne zastosowane w ostatnich scenach są w stanie utrzymać iluzję rzeczywistości. Nie będę zdradzał szczegółów, ale momentami finał wpada w naiwną tonację, trochę kłócącą się z poważnym tonem całej opowieści. Z drugiej strony – trudno z całych sił piętnować rozwiązania, które niosą ze sobą tak piękne, humanistyczne przesłanie: że każde życie ma wartość. W świecie, w którym cynizm stał się normą, odrobina idealizmu może być potrzebna jak tlen.
Miłośnik kina i założyciel serwisu, który swoją pasję do filmów rozwija od najmłodszych lat. Zaczynał od fascynacji filmami akcji, a dziś z równym entuzjazmem śledzi premiery kinowe i przeszukuje katalogi platform VOD. Regularnie publikuje recenzje, aktywnie udziela się na forach i nie omija żadnej ważnej premiery. Największą sympatią darzy dynamiczne thrillery, inteligentne komedie oraz produkcje, które wciągają widza od pierwszych minut. Szczególnie ceni dobre scenariusze, budowanie atmosfery i silne emocje – od napięcia po wzruszenie.