Indiana Jones i artefakt przeznaczenia – opis, ciekawostki, spoilery

Bogdan Maliszewski2 września, 2025

Początek filmu, rozgrywający się w ostatnich dniach II wojny światowej, daje jeszcze nadzieję na powrót dawnego blasku. Odmłodzony Harrison Ford pojawia się od razu w samym środku zawieruchy – w opałach godnych legendarnej sekwencji z uciekającą kulą z Poszukiwaczy zaginionej Arki (1981) czy słynnej sceny z lodówką w Królestwie Kryształowej Czaszki. Indy znów igra ze śmiercią, balansując między egzekucją przez powieszenie, eksplozją bomby, groźbą zmiażdżenia na motorze i desperacką próbą przemknięcia się przez pociąg pełen nazistów.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia cały film – to musisz o nim wiedzieć

Jednak po przeskoku do 1969 roku obraz staje się zupełnie inny. Indiana Jones to już nie bohater sprzed lat, lecz człowiek złamany – wypalony wykładowca, który nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zamiast ikonicznego poszukiwacza przygód widzimy zgorzkniałego, zmęczonego życiem tetryka, coraz częściej zaglądającego do kieliszka i coraz dalej odsuniętego od ducha swoich dawnych czasów.

Teoretycznie mógłby to być znakomity punkt wyjścia do głębszej, egzystencjalnej refleksji o bezsensie jego wysiłków – jak w genialnym finale Poszukiwaczy Zaginionej Arki, gdy upragniony skarb trafiał do anonimowego magazynu pełnego identycznych skrzyń. Tym razem jednak Indiana Jones i artefakt przeznaczenia cały film skręca w stronę bardziej familijnej motywacji: Indiana ma być człowiekiem złamanym nie przez upływ czasu czy porażki, lecz przez kryzys rodzinny – sugerowany, lecz rzadko pokazany wprost.

I choć szybko wracają znajome rekwizyty – fedora i bicz – to w kolejnych perypetiach trudno dostrzec dawną radość z przygody. Zamiast niej unosi się nad wszystkim poczucie obowiązku, a może nawet przymusu. Stawka wyprawy wydaje się tu mniej romantyczna: to raczej uporczywa próba odzyskania utraconego spokoju i złudnego marzenia o powrocie do rodzinnego ogniska niż ekscytacja odkrywaniem nieznanego.

Harrison Ford wraca do roli archeologa z klasą

Cokolwiek by nie mówić o samym filmie, jedno jest pewne – Harrison Ford wraca do roli archeologa z klasą i wciąż emanuje tym charakterystycznym „czymś”. Jego Indiana to bohater, którego dopadła starość, ale wciąż ma błysk w oku i potrafi z wdziękiem przyłożyć prawego prostego. Jest starszy, bardziej doświadczony, a jednocześnie nadal nosi w sobie tę nutę naiwności i szelmowskiej głupoty, za którą pokochały go miliony widzów.

Nie ma co ukrywać – to właśnie Ford niesie Indiana Jones i artefakt przeznaczenia cały film po polsku na swoich barkach.

  • Scenariusz daleki jest od wybitności, a poza finałem trudno tu szukać zapierających dech zwrotów akcji.
  • To kino przede wszystkim fan-serwisowe, przepełnione smaczkami, anegdotami i gościnnymi występami.
  • Wielbicielom serii nie raz zakręci się łezka w oku, gdy na ekranie wrócą echa dawnych przyjaźni czy rodzinnych więzi starzejącego się bohatera.
  • Momentami odnosi się wręcz wrażenie, że oglądamy nie tyle kolejną odsłonę cyklu, co raczej list miłosny do postaci, która na zawsze wpisała się do historii kina.

Partnerką Indiany w tej odsłonie zostaje jego chrześniaczka – Helena Shaw, w którą wciela się charyzmatyczna Phoebe Waller-Bridge, znana z serialu Fleabag. Obsadzona w roli femme fatale, jest niemal przeciwieństwem Jonesa – sprytna, bezczelna i mocno pragmatyczna. To właśnie zderzenie dwóch pokoleń i dwóch światopoglądów napędza dialogi, które w większości scen błyszczą humorem i ciętymi ripostami. Wzajemne docinki nie raz wywołują uśmiech na twarzy widza.

A potem akcja już tylko przyspiesza…

Helena nie goni za legendą ani tajemnicą – jej prawdziwą motywacją są pieniądze. To właśnie chęć zysku sprawia, że po 25 latach wciąga Indy’ego w nową przygodę, proponując odnalezienie brakującej części starożytnego artefaktu. Oczywiście, za skarbem podąża także dawny wróg – nazistowski doktor, którego poznajemy w prologu. Teraz, w czasach zimnej wojny, paradoksalnie pomaga Amerykanom w ich wyścigu kosmicznym, ale jego obsesja wciąż pozostaje ta sama. A potem akcja tylko przyspiesza: mamy pościg konny… w metrze, szaloną jazdę tuk-tukiem przez zatłoczony Tanger, setki wystrzelonych pocisków i klasyczne, choć przewidywalne, zbiegi okoliczności, bez których kino przygodowe nie byłoby sobą.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia online to film bezpieczny – pozbawiony eksperymentalnych „udziwnień” w stylu latającego spodka z Królestwa Kryształowej Czaszki, ale jednocześnie nie stroniący od nadprzyrodzonych wątków, które przecież od zawsze były częścią tej serii. Problem w tym, że w Artefakcie przeznaczenia poszło to o krok za daleko – finałowy twist, nawet przy dużym zawieszeniu niewiary, trudno przełknąć bez grymasu.

Nowego Indianę ogląda się całkiem przyjemnie, choć mam świadomość, że to głównie sentyment był moim paliwem napędowym. Kiedy bohater dzieciństwa wraca na ekran po latach, człowiek sam staje się znowu dzieckiem i łatwiej przymyka oko na skróty fabularne czy rozmaite niedorzeczności. Inaczej odbiorą to jednak młodsi widzowie, dla których Indiana Jones nie jest ikoną – dla nich film Mangolda może być po prostu sprawnie zrealizowanym, ale zbędnym dodatkiem. Coraz bardziej odnoszę też wrażenie, że formuła Kina Nowej Przygody – przed laty zdefiniowana przez Spielberga i Lucasa – zaczęła zjadać własny ogon. Tak jak sam Indiana, gatunek ten zasłużył już na spokojną emeryturę.

Bogdan Maliszewski

Miłośnik kina i założyciel serwisu, który swoją pasję do filmów rozwija od najmłodszych lat. Zaczynał od fascynacji filmami akcji, a dziś z równym entuzjazmem śledzi premiery kinowe i przeszukuje katalogi platform VOD. Regularnie publikuje recenzje, aktywnie udziela się na forach i nie omija żadnej ważnej premiery. Największą sympatią darzy dynamiczne thrillery, inteligentne komedie oraz produkcje, które wciągają widza od pierwszych minut. Szczególnie ceni dobre scenariusze, budowanie atmosfery i silne emocje – od napięcia po wzruszenie.

Udostępnij: