Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillet, odpowiedzialni za poprzedni Krzyk, konsekwentnie rozwijają raz obraną ścieżkę. Oddają hołd spuściźnie Wesa Cravena, nie ograniczając się jedynie do mrugnięć okiem w postaci drobnych easter eggów, ale świadomie czerpią z wcześniejszych odsłon serii. Scenariusz autorstwa Guya Busicka i Jamesa Vanderbilta sprawnie łączy wszystkie dotychczasowe części w spójną całość, dzięki czemu Krzyk 6 cały film nie sprawia wrażenia odcinania kuponów, lecz stanowi pełnoprawną kontynuację kultowej franczyzy.
Nie sposób nie zauważyć, że twórcy znają ten świat na wylot i darzą go ogromnym sentymentem. Wykorzystują swoją wiedzę, by z dobrze znanych elementów ułożyć zupełnie nową, świeżą opowieść. Efekt jest na tyle udany, że widzowie, którzy dopiero niedawno zainteresowali się serią, nie poczują się zagubieni, a ci, którzy są z nią od premiery w 1996 roku, dostaną wiele powodów do satysfakcji.
Siłą każdego Krzyku jest nie tylko pomysłowość kolejnych morderstw, ale też zabawa w zgadywanie: kto tym razem kryje się pod maską Ghostface’a i ilu zabójców faktycznie grasuje w tle. W szóstej odsłonie twórcy spisali się w tej grze znakomicie – do samego końca nie udało mi się odgadnąć tożsamości sprawcy. Sam motyw antagonisty jest ciekawy, choć może mniej zaskakujący niż finałowe odkrycie. Nie można mieć jednak wszystkiego. Na pewno można za to liczyć na brutalność – to bodaj najbardziej krwawa część serii. Nóż trafia już nie tylko w torsy ofiar, a kamera nie odwraca wzroku od najmocniejszych ujęć.
Nie znaczy to, że scenariusz jest bez skazy. Jak to w slasherze, trafiają się nielogiczności i „głupotki”, przy których człowiek zaczyna się zastanawiać, czy scenarzyści nie wrzucili ich specjalnie – jako żartobliwe przypomnienie, że ten gatunek zawsze trzeba traktować z lekkim przymrużeniem oka. Kilka razy czułem irytację, ale szybko znikała, gdy film znowu wrzucał na właściwe tory. Krzyk VI to udana kontynuacja kultowej serii. Wes Craven z pewnością byłby dumny – bo widać, że twórcy wiedzą, dokąd zmierzają. Kierunek jest właściwy i zadowoli zarówno wiernych fanów od 1996 roku, jak i tych, którzy dali się porwać serii dopiero przy poprzedniej części.
Największą bolączką wielu slasherów bywają papierowe, antypatyczne postacie, które zachowują się na tyle bezmyślnie, że widz wręcz z sadystyczną przyjemnością czeka na ich rychły koniec. Tutaj na szczęście nie ma tego problemu. Centralnym punktem historii jest świetnie rozpisana relacja sióstr – Samanthy (Melissa Barrera) i Tary (Jenna Ortega). Ich nazwisko – Carpenter – to nieprzypadkowy ukłon w stronę Johna Carpentera, twórcy legendarnego Halloween (1978), które zapoczątkowało popularność slasherów na całe dekady.
Obie bohaterki bronią się także jako indywidualne postacie. Samantha zmaga się z traumą – chodzi na terapię po tym, jak zabiła własnego chłopaka, dźgając go dwadzieścia razy. On był psychopatą, ale ona sama jest córką seryjnego mordercy i nosi w sobie lęk, że mogła odziedziczyć jego mroczne skłonności. W poprzedniej odsłonie wydawała się być nieco w cieniu młodszej siostry, ale tym razem obie postacie wybrzmiewają w pełni – są mocne, charakterne i psychologicznie przekonujące. To sprawia, że widzowie bez wahania trzymają za nie kciuki i autentycznie im kibicują.
Krzyk 6 cały film po polsku, mimo finału, który pozostawił mnie z lekkim niedosytem, okazał się świetnym seansem. Dwie godziny minęły niepostrzeżenie, co w przypadku slashera jest najlepszą rekomendacją. Film nie próbuje na nowo definiować gatunku – i całe szczęście. Jego zadaniem jest dostarczyć solidnej rozrywki, czasem podszytej grozą, czasem puszczającej oko do fanów. I w tej roli sprawdza się znakomicie.
W moim osobistym rankingu stawiam go na drugim miejscu – zaraz za legendarnym oryginałem z 1996 roku i tuż przed udaną „piątką”. Cieszy mnie, że Ghostface przeżywa prawdziwy renesans i mam nadzieję, że ta passa potrwa jeszcze długo. Jedno wiem na pewno – już czekam na siódemkę. Zwłaszcza że otwierające zabójstwa w „szóstce” to jedne z najlepszych w całej, niemal trzydziestoletniej serii. Pierwsze z nich dodatkowo zaskakuje nietypową perspektywą, ale szczegółów zdradzać nie będę. Najlepiej przekonać się samemu – warto wybrać się do kina.
Mariusz to prawdziwy pasjonat kina – bez względu na gatunek liczy się dla niego przede wszystkim dobra historia, silne emocje i wyraziste postacie, które zostają w pamięci. Choć ceni filmową różnorodność, szczególne miejsce w jego sercu zajmują komedie romantyczne. Bliski jest mu również świat komiksów i anime. Kulturę chłonie w każdej postaci – regularnie odwiedza kino, teatr, koncerty, a od czasu do czasu także muzeum. Najczęściej można go spotkać na ulicach Wrocławia, gdzie spacerując, czerpie inspirację z miejskiego klimatu.