Cały film Skazani na Shawshank można odczytać jako majestatyczny zapis zderzenia dwóch postaw wobec życia. Red wybiera rezygnację z nadziei, wierząc, że w ten sposób oszczędzi sobie goryczy kolejnych rozczarowań. W efekcie sam pozbawia się jednak tej iskry, która nadaje sens cierpieniu. Andy z kolei trwa w przekonaniu, że nawet najgłębszą ciemność potrafi rozświetlić nadzieja – choćby była niewytłumaczalna i ulotna.

Ta walka o duszę, będąca esencją dzieła Darabonta, bywa interpretowana w duchu religijnym albo nietzscheańskim. Można ją jednak postrzegać także jako rodzaj psychologicznej terapii: próbę oswojenia bólu poprzez rozmowę, autorefleksję i otwarcie się na przyjaźń. Skazani na Shawshank cały film, mimo staroświeckiej oprawy i popkulturowych odniesień – z kultową Ritą Hayworth na czele – okazują się filmem zaskakująco nowoczesnym. W centrum opowieści stawiają bowiem to, co dziś uznalibyśmy za kluczowe: szczerość emocji i dialog jako drogę do wolności wewnętrznej.
Jednocześnie relacja Andy’ego i Reda pozostaje przedstawiona w sposób typowo „męski” – zbudowana na milczeniu, półsłówkach i skromnych gestach sympatii, które mówią jednak więcej niż najbardziej rozbudowane deklaracje. Jedna z ciekawszych anegdot związanych z realizacją „Skazanych na Shawshank” dotyczy sporów o zakończenie filmu. Twórcy zastanawiali się, czy Andy i Red powinni spotkać się na meksykańskiej plaży, czy też lepszym rozwiązaniem będzie pozostawienie widza w stanie niepewności – z delikatną nutą nadziei, która może stać się spełnionym marzeniem, ale równie dobrze pozostać tylko obietnicą.
Choć na plakacie dominuje postać Andy’ego w interpretacji Tima Robbinsa, prawdziwym bohaterem tej historii jest dla mnie Red. To on, dzięki przyjacielowi, zaczyna rozumieć, że „inwestycja w nadzieję” może być najlepszą decyzją w życiu. Raj, o którym marzy Andy, ma miejsce dla ich obu – a skoro bankier potrafi uśmiechać się z taką ciepłą wdzięcznością, to dlaczego Red miałby mu nie zaufać?
Pozostając jeszcze przy kwestii ekranizacyjnej dosłowności – od arcydzieła oczekiwałbym nie tyle wiernego kopiowania pierwowzoru, co odważniejszego, bardziej twórczego podejścia. King w zaledwie kilkudziesięciu stronach zbudował klimat gęsty i sugestywny, a film Darabonta stara się go oddać, zbyt często uciekając w dosłowne cytaty narratora. Mam wątpliwości, czy jakakolwiek wierna ekranizacja może naprawdę zasłużyć na miano arcydzieła – a jeśli już, musi oferować coś więcej niż sentencjonalne westchnienia o Pacyfiku błękitnym jak sen.
Ostatecznie dałem temu filmowi solidne osiem na dziesięć – więc jeśli ktoś zarzuci mi przesadne czepialstwo, przyjmuję to z uśmiechem. Ale logicznie rzecz biorąc, skoro „Skazani na Shawshank” mają uchodzić za najlepszy film świata, to należałoby wymagać absolutnej bezbłędności. Tymczasem cała ta historia podszyta jest odrobiną naiwności – i to nie tylko w filmie, ale także w samym koncepcie Kinga. Różnica polega na tym, że w opowiadaniu maskuje ją mięsisty, inteligentny język pisarza, podczas gdy w scenariuszu Darabont musiał uprościć przekaz, wybierając najbardziej efektowne fragmenty i łącząc je tak, by brzmiały jak wielkie prawdy.
Problem w tym, że w tej historii trudno doszukać się prawdziwie rewolucyjnych pomysłów czy zaskakujących zwrotów akcji. Więzienna sceneria jest dość sztampowa – podobne widzieliśmy już wielokrotnie na ekranie, a i tak bywały bardziej przejmujące, jak brutalny obraz zakładu karnego w „Więźniu Brubakerze”. Mamy więc klasyczny zestaw: skazanych na dożywocie, skorumpowanego dyrektora zasłaniającego się cytatami z Biblii, bezwzględnego kapitana straży. Główny bohater okazuje się oczywiście niewinny, a w odpowiednim momencie pojawia się świadek, który może wywrócić losy procesu.
Nawet wątek gwałcicieli znika zbyt szybko, podporządkowany hollywoodzkiej zasadzie, że więźniowie w gruncie rzeczy mają w sobie więcej serca niż strażnicy o kamiennych duszach. Finałowa ucieczka Andy’ego, rozpiętego w deszczu niczym Chrystus na krzyżu, tylko dopełnia obrazu opowieści, która bardziej sięga po symbolikę niż po wiarygodność.
Dlatego ocena 8.5/10 wydaje się w pełni zasłużona – indywidualnie to świetne kino, ale jako numer jeden w rankingach wszech czasów? To już lekka przesada, podobnie jak amerykańska wizja wolności, która rzekomo zaczyna się dopiero za więziennym murem. Akcja filmu nie koncentruje się wyłącznie na jednym wątku – jak np. planie ucieczki – lecz na wielu, które splecione razem tworzą sugestywny obraz więziennej codzienności. To właśnie w tym kalejdoskopie wydarzeń kryją się marzenia, lęki i krucha nadzieja osadzonych. Wątki nie są jednak rzucone chaotycznie – wszystkie prowadzą do opowieści o pobycie Andy’ego w Shawshank, nadając całości spójność i głębię.
Film od początku do końca trzyma w napięciu, wciąga i nie pozwala się oderwać. Pomagają w tym świetne zdjęcia oraz muzyka – nienachalna, ale precyzyjnie budująca nastrój. W połączeniu z odgłosami więzienia, jak trzask zamykanych krat czy echo kroków na korytarzu, tworzy tło, które wzmacnia realizm i potęguje emocje. Efekt? Doskonałe kino, choć do miana arcydzieła brakuje mu odrobiny. Mimo to – cały film Skazani na Shawshank online to seans obowiązkowy. W pewnym sensie każdy widz zostaje tu choć na chwilę „skazany” – na Shawshank, na refleksję i na przeżycie, którego nie da się łatwo zapomnieć.
Mariusz to prawdziwy pasjonat kina – bez względu na gatunek liczy się dla niego przede wszystkim dobra historia, silne emocje i wyraziste postacie, które zostają w pamięci. Choć ceni filmową różnorodność, szczególne miejsce w jego sercu zajmują komedie romantyczne. Bliski jest mu również świat komiksów i anime. Kulturę chłonie w każdej postaci – regularnie odwiedza kino, teatr, koncerty, a od czasu do czasu także muzeum. Najczęściej można go spotkać na ulicach Wrocławia, gdzie spacerując, czerpie inspirację z miejskiego klimatu.