Volume 3 otwiera się dźwiękami akustycznej wersji „Creep” Radiohead, która od razu nadaje melancholijny ton scenie przechadzki po Knowhere – nowej bazie Strażników. Rocket sprawia wrażenie istoty zagubionej, takiej, która straciła sens i cel, jakby utkwił w kryzysie egzystencjalnym, który prędzej czy później dotyka każdego. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja Petera Quilla – kompletnie rozsypanego emocjonalnie, próbującego utopić ból po utracie Gamory w kolejnych kieliszkach alkoholu.
Reszta drużyny korzysta z chwili oddechu po starciu z Thanosem, ale spokój nie trwa długo. Na scenę wkracza złocisty wojownik Suwerennych – Adam Warlock. Jego brutalny atak kończy się dramatem: Rocket zostaje śmiertelnie ranny. To właśnie ten moment staje się punktem zwrotnym – Strażnicy wyruszają w desperacką misję ratunkową. Tym razem jednak nie chodzi o ocalenie wszechświata czy kolejnej planety. Chodzi tylko – i aż – o uratowanie jednego z nich. Szopa, przyjaciela, członka rodziny.
Jedynym ratunkiem dla Rocketa okazuje się kradzież danych należących do jego stwórcy – High Evolutionary. To naukowiec owładnięty kompleksem boga, którego obsesją stało się stworzenie idealnej rasy, a w konsekwencji – perfekcyjnego społeczeństwa. Jego droga do „doskonałości” prowadzi jednak przez okrutne eksperymenty eugeniczne, pełne cierpienia i bólu.
Film przeplata więc dwa wątki: rozpaczliwą misję Strażników, by ocalić Rocketa tu i teraz, oraz retrospekcje, w których powoli odkrywamy jego przeszłość – dramatyczne eksperymenty, którym został poddany, i powód, dla którego przez lata unikał powrotu do dawnych wspomnień. Dla High Evolutionary Rocket był tylko kolejnym prototypem, testem w drodze do wymarzonej utopii. Nieudanym projektem, który należało odrzucić. Paradoksalnie to właśnie ta „porażka” okazała się największym dziełem, dlatego teraz twórca za wszelką cenę pragnie go odzyskać. Jak Thanos, także High Evolutionary uważa się za bohatera własnej historii. On nie chce niszczyć wszechświata – w jego mniemaniu pragnie go ulepszyć. A cel, w który wierzy, usprawiedliwia wszystkie środki…
James Gunn zaskoczył jeszcze jednym elementem – kreacją głównego antagonisty. Owszem, motywacje High Evolutionary trudno uznać za szczególnie odkrywcze, ale sposób, w jaki został przedstawiony, wyraźnie odróżnia go od całej galerii złoczyńców MCU. Przyznam szczerze: po raz pierwszy w historii tej serii naprawdę znienawidziłem przeciwnika.
High Evolutionary jest postacią wręcz odpychającą – złoczyńcą z krwi i kości, pozbawionym jakiejkolwiek empatii, napędzanym obsesją stworzenia „idealnego społeczeństwa”. Thanos, mimo swoich brutalnych metod, miał w sobie pewną logikę, przez którą można było próbować go zrozumieć. Tu tego nie ma – pozostaje czyste, zimne, naukowe okrucieństwo.
Ogromne brawa należą się Chukwudiemu Iwujiemu, który tchnął w tę postać życie. Aktor, znany już z Peacemakera, balansuje na granicy przerysowania – i często świadomie ją przekracza – ale właśnie to sprawia, że jego bohater jest tak sugestywny i tak bardzo niepokojący. To złoczyńca, którego widz nie tylko się boi, ale którego wręcz nie znosi oglądać – a to największy komplement w przypadku tej roli.
To wszystko doskonale współgra z tonem całego filmu. Strażnicy Galaktyki: Volume 3 to bez wątpienia jedna z najbardziej brutalnych i zarazem najbardziej niepokojących odsłon w całym MCU. To również jedna z najodważniejszych wizji reżyserskich i scenariuszowych – głównie za sprawą motywu eksperymentów na zwierzętach, przewijającego się przez cały seans. Na ekranie oglądamy prawdziwe koszmary: gigantyczne świnie z karabinami zamiast przednich kończyn, królika w groteskowej stalowej masce, czy krwiożercze żółwie o przerażających grymasach. W kulminacyjnych scenach ekran zalewa fala krwistych substancji, cieknących z masakrowanych mutantów. Skojarzenia z Cronenbergiem czy Wyspą doktora Moreau nasuwają się same – Gunn bezlitośnie gra na granicy obrzydzenia i fascynacji.
Reżyser w pełni wykorzystał swobodę wynikającą z kategorii wiekowej – to pierwszy film MCU, w którym pada niecenzuralne słowo na „F”. Jednocześnie Gunn mruga do fanów, bawiąc się cytatami i dosłownie odtwarzając niektóre momenty z wcześniejszych części serii. Wszystko to balansuje na granicy groteski, by w finale uderzyć symboliczną sceną, stylizowaną niemal na marvelowską wersję „Stworzenia Adama”.
Strażnicy Galaktyki vol. 3 cały film to wciąż kawał solidnej, wysokiej klasy rozrywki, która utrzymuje ekipę Jamesa Gunna w ścisłej czołówce bohaterów MCU. Na początku tego tekstu pytałem, czy warto było czekać i czy film sprostał oczekiwaniom. Odpowiedź brzmi: zdecydowanie tak. Owszem, trochę pomarudziłem i uważam, że trzecia odsłona jest minimalnie słabsza od poprzednich, ale nie zmienia to faktu, że dostajemy widowisko pełne energii, charakterystycznego humoru i stylu, do którego Gunn przez lata zdążył nas przyzwyczaić.
Seans polecam bez dwóch zdań – to jeden z ostatnich błysków „starego dobrego MCU”. Łezka kręci się w oku, bo czujemy, że to koniec pewnego etapu. Nawet jeśli Strażnicy powrócą w kolejnej odsłonie, to będzie to już inna drużyna – i na ekranie, i za kamerą. Trzymam jednak kciuki, by mimo odejścia Jamesa Gunna do konkurencji, vol. 4 powstało i udowodniło, że ta saga potrafi odnaleźć się także w nowym rozdaniu.
Kocha kino, sztukę i wszystko, co związane z kulturą. Największą przyjemność sprawiają jej seanse, które pozwalają na chwilę oderwać się od codzienności. Najbliższe jej sercu są filmy grozy, zwłaszcza te z elementami thrillera i akcji. Z sentymentem wraca do bajek z dzieciństwa, ale z równie dużym zaangażowaniem śledzi najnowsze kinowe i serialowe premiery. Szczególnie ceni produkcje tworzone z pasją – takie, w których widać serce, autentyczność i pełne zaangażowanie twórców.