Po latach spędzonych w São Paulo, mężczyzna wraca do rodzinnego miasta, by odbudować więź z ośmioletnim synem i odnaleźć tropy dotyczące matki, której nigdy nie znał. Szybko jednak okazuje się, że powrót do przeszłości nie może być prosty — szczególnie gdy ta przeszłość dosłownie depcze mu po piętach, a odnaleziona w brzuchu martwego rekina ludzka noga wywołuje panikę w lokalnej policji i jej kręgu wpływów.
Ten fabularny punkt wyjścia — kojarzący się nieco z onirycznym, rozgrzebującym systemowe grzechy kinem Lava Diaza — prowadzi widza do świata filmu, którego tytuł zaczerpnięto z klasyki Josepha Conrada. Tajny agent doczekał się już wielu interpretacji: od metafory geopolitycznych napięć między Wschodem a Zachodem po opowieść o tym, jak obcy potrafią okazać się najbliżsi (jak u Hitchcocka z 1936 roku).
Jednak najbardziej frapującej reinterpretacji podjął się Nowozelandczyk Jonathan Ogilvie w swoim Lone Wolf. Zafascynowany samym aktem obserwacji, opowiedział historię nieudolnego terrorysty nie przez tradycyjną narrację, lecz poprzez kalejdoskop zarejestrowanych śladów — ujęcia z monitoringu, kamerki internetowe, rozmowy telefoniczne i skype’owe, fragmenty programów telewizyjnych oraz amatorskie nagrania.

Marcelo podejmuje pracę w urzędzie odpowiedzialnym za identyfikację obywateli — nie po to jednak, by awansować, lecz by skorzystać z dostępu do dokumentów. Chce odnaleźć dowód śmierci swojej matki, a tym samym potwierdzenie jej istnienia; szuka papieru trwalszego niż własna, poszarpana pamięć. Ironią losu po latach jego syn Fernando będzie wspominał ojca równie mgliście, jak Marcelo pamiętał matkę. Filho stawia tu pytania o naturę pamięci — tej narodowej, zapisanej w archiwach, i tej prywatnej, która rozpada się wraz z człowiekiem.
W 1977 roku Filho miał dziewięć lat. Nie był wystarczająco dorosły, żeby zobaczyć Szczęki Spielberga, ale obsesyjnie rysował ich plakat. W filmie dokładnie to samo robi Fernando — to subtelny, ale znaczący trop. Nie pozwala postawić znaku równości między bohaterem a młodą wersją reżysera, ale jasno sugeruje, że Tajny agent karmi się wspomnieniami autora. Tak jak w Bogini Partenope Sorrentina czy Romie Cuaróna, mamy do czynienia z impresyjną, nostalgiczną pocztówką — stworzoną przez twórcę, który zna portretowane miasto jak własne podwórko. Pamięta jego zapachy, barwy, dźwięki i to, co trudno zapisać w dokumentach — atmosferę utrwaloną wyłącznie w emocjach i pamięci.
The Secret Agent można czytać także jako współczesną baśń o ojcach i synach. Nawet najtwardsze typy — twarze poorane ulicznym doświadczeniem, dłonie nawykłe do przemocy — kochają tu swoich chłopców. To jednak miłość szorstka, skomplikowana, często opijana wspólnym chlaniem lub znacząca doświadczeniem grzechu. Największym marzeniem ośmioletniego Fernando, syna Marcelo, jest wyjście do kina na Szczęki. Chłopak boi się trochę — po pierwsze, bo ojca nie ma obok, a po drugie, bo żyje w czasach, gdy rekiny potrafią dosłownie wypłynąć na miejskie ulice z powodów, których nikt nie rozumie.

Pięćdziesiąt lat później nie będzie już kina, w którym chciał obejrzeć film Spielberga — ironicznie, zastąpi je punkt pobierania krwi. Pamięć o ojcu również się rozmyje. Lata 70. były bardziej przerażające niż filmowy drapieżnik, więc nic dziwnego, że wspomnienia wysunęły się z rąk, rozpłynęły się w półmroku, spychając emocje w rejony wyparcia. Duch lat 70. przenika film także w jego warstwie wizualnej — intensywne kolory, zderzające się ze sobą jak neonowe plakaty epoki, stroje wyjęte z magazynów tamtych czasów, migawki telewizyjnych seriali i poetyka przemocy inspirowana kinem tamtego okresu. Strzela się tu dokładnie tak, jak nakazywała siedemdziesiątkowa logika — w cudownie trashowej estetyce VHS.
Filho składa hołd kinu eksploatacji, nie próbując udawać, że celuje wyżej niż w kicz — i robi to z pełną świadomością.
Pociski rozrywają ciała jak papierowe dekoracje, a w jednej z najbardziej absurdalnych scen odcięta noga ożywa i sieje spustoszenie niczym potworek z taniego horroru klasy B. Wszystko to ma sens — Filho zaczynał przecież jako krytyk filmowy i dziennikarz, więc trudno się dziwić, że bawią go takie kinofilskie tropy. Na szczęście nie zamienia tego w reżyserską popisówkę. Nie chodzi o katalog cytatów, lecz o przypomnienie, że kino to przede wszystkim przestrzeń zabawy — a skoro w Recife trwa karnawał, widz też ma prawo się bawić.
Miłośnik kina i założyciel serwisu, który swoją pasję do filmów rozwija od najmłodszych lat. Zaczynał od fascynacji filmami akcji, a dziś z równym entuzjazmem śledzi premiery kinowe i przeszukuje katalogi platform VOD. Regularnie publikuje recenzje, aktywnie udziela się na forach i nie omija żadnej ważnej premiery. Największą sympatią darzy dynamiczne thrillery, inteligentne komedie oraz produkcje, które wciągają widza od pierwszych minut. Szczególnie ceni dobre scenariusze, budowanie atmosfery i silne emocje – od napięcia po wzruszenie.